niedziela, 8 grudnia 2013

Samuraje dobrobytu

Źródło: Uważam Rze fot. Dariusz Krupa

Jak Japończycy i Koreańczycy ograli Polaków

23 lata wystarczyły Japonii, by przekroczyć średni poziom zamożności krajów Europy Zachodniej. My przez 23 lata od upadku komunizmu nie byliśmy w stanie prześcignąć nawet niewiele od nas bogatszych Czechów. Nic dziwnego, skoro robiliśmy prawie wszystko dokładnie odwrotnie niż Japończycy. W efekcie PKB na osobę w Polsce to 21 tys. dol. A gdybyśmy poszli drogą Japonii, wynosiłby 35,6 tys. dol. Bylibyśmy w dwudziestce najbogatszych, dużych krajów świata, między Francją a Wielką Brytanią.
Nie tylko nie staliśmy się drugą Japonią, ale nawet nie zbliżyliśmy się do jej osiągnięć gospodarczych. Jak podaje brytyjski ekonomista Angus Maddison w pracy „Contours of the World Economy, 1–2030 AD" („Kontury gospodarki światowej, lata 1–2030), w 1950 r. PKB na obywatela (według parytetu siły nabywczej) wynosił w tym kraju 1921 dol. To było mniej, niż wówczas wypracowywał Meksyk (2365 dol.). W 1973 r. na Japończyka przypadało już 11 434 dol., co oznacza pięciokrotny wzrost (średnia dla Europy Zachodniej to wówczas 11 417 dol.).


Tymczasem – jak podaje Międzynarodowy Fundusz Walutowy – w 1989 r. PKB na osobę (według parytetu siły nabywczej) wynosił w Polsce 5985 dol. W 2011 r. było to 21 310 dol. Nie ma jeszcze ostatecznych danych za 2012 r., ale szacuje się, że wzrost PKB wyniesie 2,5 proc. To oznacza, że PKB per capita w latach 1989–2012 (po uwzględnieniu wzrostu siły nabywczej pieniądza) zwiększył się zaledwie 2,5 razy. Rozwijaliśmy się niemal dokładnie o połowę wolniej niż Japonia, kiedy goniła bogate kraje.
Grzegorz W. Kołodko, były wicepremier i minister finansów w rządach SLD-PSL, do dzisiaj lubi wspominać, jak to za jego rządów polska gospodarka „pędziła" w tempie 7 proc. rocznie (tak było w 1995 r.). Otóż gdyby taki wynik zanotowała gospodarka Japonii w czasie, gdy kraj ten doganiał Zachód, japońscy politycy prawdopodobnie wstydziliby się pokazać swoim obywatelom, wiedząc, jak bardzo ich zawiedli.
Słowo „cud" w odniesieniu do japońskiej gospodarki po raz pierwszy pojawiło się w brytyjskim tygodniku „The Economist" z 1 września 1962 r. Nie bez powodu. Jak podaje Bank Światowy, w 1961 r. PKB wzrosło w tym kraju o 12,04 proc.! I nie był to odosobniony przypadek. Na przykład w 1964 r. gospodarka zwiększyła się o 11,68 proc., w 1966 r. o 10,64 proc., w 1968 r. o 12,88 proc., a w 1969 r. o 12,48 proc. Średni długoterminowy (za lata 1950–1973) wzrost gospodarczy w Japonii wyniósł 8 proc. rocznie, podczas gdy w ówczesnych zachodnich Niemczech 4,9 proc. Jeśli więc znowu przeczytamy, że jakiś zachodni polityk nazywa nas „tygrysem gospodarczym", a nasz PKB zwiększa się w tempie 2–3 proc. rocznie, to trzeba docenić go za poczucie humoru.
A pamiętajmy, że Japonia prześcignęła kraje Europy Zachodniej w 1973 r. Zatem tak imponujące wzrosty (po 12 proc. rocznie) osiągnęła na „ostatniej prostej", tuż przed ich dogonieniem. To okres w rozwoju gospodarczym, który dopiero jest przed Polską. Jeżeli jednak w naszej polityce gospodarczej nie dojdzie do radykalnej zmiany (porównywalnej z tą z 1989 r.), to nigdy tego etapu rozwoju nie osiągniemy. Jak podaje OECD w raporcie „Looking to 2060: Long Term Global Growth Prospects" („Patrząc na 2060 rok: Długoterminowe globalne perspektywy wzrostu"), średnia przewidywana stopa wzrostu PKB na osobę w Polsce w najbliższych 50 latach to zaledwie 1,9 proc. rocznie.

Druga Japonia?

Dlaczego zatem nie jesteśmy w stanie powtórzyć wyników gospodarki Japonii? Ponieważ nie tylko nie prowadzimy polityki gospodarczej na wzór japoński, ale wręcz robimy większość rzeczy na odwrót. Kolejne polskie rządy po 1989 r. uznały, że najlepszym sposobem na bogacenie się będzie integracja z wysoko rozwiniętymi gospodarkami Unii Europejskiej. Przejawiało się to w regularnym obniżaniu ceł od 1992 r. W 1999 r. całkowicie otworzyliśmy rynek dla produktów przemysłowych z krajów UE z wyjątkiem samochodów (te wchodzą na nasz rynek bez cła od 2002 r.). A od 1 maja 2004 r. tworzymy z państwami  

UE unię celną.

Polska miała się więc bogacić dzięki handlowi z krajami wysoko rozwiniętymi. Tymczasem japońscy politycy robili wszystko, by handel zagraniczny z zamożnymi państwami ograniczyć. Jak pisze Chalmers Johnson w książce „Miti and the Japanese Miracle: The Growth of Industrial Policy, 1925–1975" („Ministerstwo MITI i japoński cud gospodarczy: wzrost polityki uprzemysłowienia, 1925–1975"), w latach 1953–1972 Japonia miała zdecydowanie niższy udział importu i eksportu w PKB niż Francja, Niemcy, Włochy i Wielka Brytania. Jej eksport stanowił 11,3 proc. PKB, a import 10,2 proc. PKB, podczas gdy w europejskich krajach OECD było to odpowiednio 21,2 proc. i 20,9 proc. Co więcej, choć na początku lat 60. japońska gospodarka była trzy razy większa niż w połowie lat 30., to eksport był o jedną trzecią niższy! A więc to popyt wewnętrzny był głównym motorem błyskawicznego wzrostu gospodarczego tego kraju.
Dlaczego Japończycy ograniczali handel zagraniczny? Otóż uważali, że w pierwszej kolejności muszą dać rodzimym firmom czas, żeby wzmocniły się na tyle, by skutecznie konkurować z zagranicznymi potentatami. Dlatego eksportowano tylko tyle, by mieć dewizy na zakup technologii dla modernizujących się przedsiębiorstw. W handlu zagranicznym obowiązuje zasada wzajemności. Istotny wzrost eksportu musiałby się wiązać z koniecznością wpuszczenia na własny rynek większej ilości zagranicznych produktów, a to mogłoby zaszkodzić nieprzygotowanym do konkurencji japońskim firmom.
A ponieważ USA i bogate kraje Europy Zachodniej od lat 60. coraz mocniej naciskały na obniżanie taryf celnych, to – jak pisze David S. Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów" – żaden inny kraj nie wykazał się taką pomysłowością jak Japonia w tworzeniu innych niż cła barier dla handlu. Na przykład zaawansowany technologicznie sprzęt medyczny pozwalano importować, ale budżet nie finansował zabiegów, kiedy z nich korzystano (finansowanie rozpoczęto, gdy Japończycy nauczyli się produkować własne odpowiedniki). Gdy zbytnio wzrósł import francuskich nart, próbowano go zakazać pod pretekstem, że „japoński śnieg jest szczególny" (wycofano się z tego pomysłu dopiero wówczas, gdy Francuzi zagrozili, że uznają swoje drogi za tak „szczególne", iż nie będą mogły po nich jeździć japońskie motocykle). Ogłoszono, że zliberalizowano rynek telewizorów, ale zagranicznym przedsiębiorcom nie wolno było produkować kolorowych odbiorników, czyli jedynych, jakie wówczas klienci chcieli kupować. Kiedy z kolei importowano kije od baseballa, japońscy celnicy przewiercali je, aby się upewnić, że są zrobione z drewna.

Bez opieki i biurokracji

W praktyce w latach 60. i na początku lat 70. (zanim Japonia dogoniła pod względem rozwoju gospodarczego Europę Zachodnią) uwolniono handel tylko w tych sferach, w których japońskie firmy miały przynajmniej 50-procentowy udział w rynku (produkcja motocykli, pędzenie sake, wytwarzanie geta, czyli japońskich drewniaków), jedynym nabywcą był rząd (na przykład wagony kolejowe) albo popyt krajowy był niski (m.in. płatki kukurydziane).
Co istotne, mimo iż japońscy politycy prowadzili bardzo aktywną politykę gospodarczą, bezpośrednie wydatki rządowe, a więc także podatki, były bardzo niskie. Jak podaje Vito Tanzi w pracy „The Economic Role of The State in 21st Century" („Rola państwa w gospodarce w XXI w.), w 1960 r. udział wydatków publicznych w tym kraju wynosił zaledwie 17,5 proc. PKB, co było poziomem mniej więcej o połowę niższym niż w ówczesnych krajach rozwiniętych (np. we Francji – 34,6 proc., w Niemczech – 32,4 proc., a w Wielkiej Brytanii – 32,2 proc.). Warto to porównać z polityką gospodarczą Polski, gdzie wydatki publiczne są na poziomie zbliżonym do krajów rozwiniętych (w 2012 r. wyniosły 44,6 proc. PKB, podczas gdy na przykład w Niemczech 47,5 proc. PKB) i dwuipółkrotnie wyższym niż w Japonii, kiedy próbowała dogonić kraje rozwinięte. Dlaczego to takie istotne?
Edward F. Denison i William K. Chung w pracy „How Japan's Economy Grew So Fast: Sources of Postwar Expansion" („Dlaczego japońska gospodarka rosła tak szybko: źródła powojennej ekspansji") piszą, że jednym z najważniejszych czynników pchających Japonię do przodu był silny wzrost inwestycji. Zwiększyły się one z 17,2 proc. PKB w latach 1952–1954 do 30,5 proc. w latach 1970–1971. A sfinansowały je oszczędności obywateli. Wzrosły one z 16,5 proc. PKB w okresie 1952–1954 do 31,9 proc. PKB w latach 1970–1971. To dwa razy więcej, niż wynosiły wówczas w USA (15,8 proc. PKB). A oszczędności rosły dlatego, że japoński rząd w przeciwieństwie do wszystkich państw rozwiniętych nie podniósł po zakończeniu II wojny światowej wydatków publicznych, tylko je obniżył (spadły z 25,4 proc. PKB w 1937 r. do 17,5 proc. w 1960 r.).
A za obniżkami wydatków poszły obniżki podatków. Od roku 1951 do 1970, kiedy japońska gospodarka rosła w tempie 9 proc. rocznie, całkowite podatki (na poziomie lokalnym i centralnym) spadły z 22,4 proc. PKB do 18,9 proc. PKB (dla porównania: w Polsce od lat utrzymują się na poziomie 32–34 proc. PKB). Polityka państwa działała więc w Japonii dwutorowo. Obniżając wydatki budżetu, tworzono jedynie bardzo ograniczoną ochronę socjalną dla tych, którym w wyniku starości, choroby czy bezrobocia brakowało środków na życie, ale obniżając podatki, dawano obywatelom możliwość zadbania o swoją przyszłość i zaoszczędzenia pieniędzy. A oni z tej możliwości skwapliwie korzystali.

Nic gorszego niż zagraniczny inwestor

Regularnie słyszymy, jak to polscy politycy ciężko pracują nad tym, by zachęcić zagranicznych inwestorów do otwierania w naszym kraju firm i zatrudniania Polaków. Często wręcz płacą im za to, oferując wysokie zwolnienia podatkowe. Tymczasem Japończycy uważali, że każda firma stworzona u nich przez zagranicznego przedsiębiorcę to szansa zabrana rodzimemu biznesowi.
Dlatego administracja robiła wszystko, by inwestycje w produkcję dóbr, które Japończycy sami wytwarzali, zablokować.
Na przykład umożliwiając amerykańskiej firmie Eastman Kodak, potentatowi w produkcji filmów i aparatów fotograficznych, wejście na swój rynek, Japończycy byli w stanie zbudować potęgę własnego koncernu Fujifilm. Otwarcie firmy w Japonii było przywilejem, który przyznawano tylko wówczas, gdy pozwalało to stworzyć kolejną gałąź japońskiej gospodarki, z której większość zysków miały czerpać rodzime firmy. Jak to wyglądało w praktyce?

Japończycy reglamentowali dostęp do własnego rynku, stwarzając w ten sposób szanse rodzimemu biznesowi


Oto w 1964 r. amerykańska firma Texas Instrument Company (TIC) złożyła w Ministerstwie Międzynarodowego Handlu i Przemysłu (tzw. MITI, czyli Ministry of International Trade and Industry) wniosek o wydanie zezwolenia na otwarcie w Japonii filii, której mieli być jedynym właścicielem. Chcieli tam rozpocząć produkcję układów scalonych. MITI rozważało propozycję przez 30 miesięcy, a następnie dało odpowiedź, że amerykańska firma musi mieć japońskiego partnera, którego udział będzie wynosił co najmniej 50 proc.
Co więcej, musi udzielić licencji na produkcję układów scalonych innym japońskim firmom, a także ograniczyć produkcję, dopóki krajowi przedsiębiorcy nie będą w stanie wyprodukować konkurencyjnego produktu. MITI tylko dlatego wyraziło zgodę na wejście Texas Instrument Company (ostatecznie w 1968 r. TIC stworzył joint venture z Sony Corporation), że japońskie firmy chciały rozpocząć produkcję oraz eksport układów scalonych i potrzebowały do tego tzw. patentu Kilby'ego (Jack Kilby był jednym z wynalazców metody produkcji układów scalonych), który należał do amerykańskiej firmy. Dla Japończyków zagraniczne inwestycje nigdy nie były więc sposobem na znalezienie pracy dla bezrobotnych, jak to się dzieje w Polsce.
 I dlatego Japończycy nie mają takich problemów, jakie nam stwarza na przykład Fiat, który ostatnio ze względów politycznych – jak sami przyznali jego przedstawiciele – planuje zwolnienie 1,5 tys. pracowników w Polsce, by zatrudnić droższych, ale włoskich robotników z fabryki pod Neapolem.

Co ciekawe, ochrona przed konkurencją z zagranicy doprowadziła do eksplozji innowacyjności. Jak podaje Światowa Organizacja Ochrony Własności Intelektualnej (World Intellectual Property Organisation) w 2008 r. (ostatni rok, za który dostępne są dane), Japonia miała pierwsze miejsce na świecie pod względem liczby przyznanych patentów (239,3 tys.) – przed USA (146,9 tys.), które mają ponad dwa razy więcej obywateli (Japonia 127 mln, USA 315 mln). To nie przypadek, że na trzecim miejscu pod względem zarejestrowanych patentów jest Korea Południowa (79,6 tys.) – kraj, który skopiował japoński sposób rozwoju (tylko te dwa azjatyckie kraje zarejestrowały jedną trzecią wszystkich patentów na świecie). W ubiegłym roku Korea Południowa osiągnęła średni poziom zamożności Unii Europejskiej. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego PKB na osobę w 2011 r. wyniósł w Korei Południowej 31 220 dol., podczas gdy średnia dla UE to 31 673 dol.

Czemu nie mamy Samsunga?

To pokazuje, jak potężnym narzędziem w tworzeniu bogactwa narodowego jest odpowiednia polityka gospodarcza. Bo jeszcze w 1986 r. Korea Południowa była biedniejsza od Polski (PKB na osobę wynosił wówczas w Polsce 5086 dol., a w Korei Południowej 4853 dol.).
Aby zrozumieć skalę awansu cywilizacyjnego Koreańczyków, warto wiedzieć, że jeszcze w 1945 r. 78 proc. mieszkańców tego kraju nie potrafiło czytać i pisać (to skutek japońskiej okupacji w latach 1910–1945). Nawet w 1971 r. było tam ciągle 29 proc. analfabetów.
To oznacza, że dziadkowie większości inżynierów z Samsunga (a czasem także rodzice), którzy projektowali popularne także w Polsce smartfony czy laptopy, nie potrafili się nawet podpisać.

Polska miała bez porównania większe tradycje w tworzeniu oryginalnej myśli technicznej niż Korea Południowa. To oznacza, że mogliśmy osiągnąć zdecydowanie większy sukces gospodarczy, gdybyśmy w 1989 r. wybrali innych polityków.
 Dzisiaj moglibyśmy otwierać poranne gazety i czytać, jak szefowie amerykańskiego Apple złorzeczą polskim koncernom elektronicznym, które zabierają im udziały w rynku i wspominają, jak to zmarły ponad roku temu Steve Jobs miał mówić, że „wykończy tych Polaków w sądzie, choćby miał zbankrutować" (w podobny sposób odgrażał się swoim największym konkurentom, m.in. Samsungowi).

Co ważniejsze, większość z nas byłaby w stanie żyć na poziomie Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków, a 2 mln Polaków, którzy po wejściu do Unii Europejskie wyjechali z Polski, mogłyby osiągnąć ten sam poziom życia w kraju, gdzie się urodzili i gdzie mieszkają ich rodziny.

Co istotne, do szybkiego wzbogacenia się nie potrzebujemy laureatów Nagrody Nobla z ekonomii. Jak pisze Chalmers Johnson, aż do lat 70. wśród kierownictwa japońskiego Ministerstwa Międzynarodowego Handlu i Przemysłu (MITI), które prowadziło politykę gospodarczą kraju, było tylko dwóch doktorów ekonomii (resztę w większości stanowili prawnicy).
Dopiero w 1957 r., kiedy Ueno Koshichi został wiceministrem w MITI, wprowadzono aspekty współczesnej teorii ekonomii do procesu planowania w ministerstwie. Również w Korei Południowej wśród wyższej kadry urzędniczej było wielu prawników, a Oh Won-Chul, człowiek odpowiedzialny za program industrializacji, który doprowadził ten kraj do pierwszej światowej ligi w produkcji elektroniki, stali i budowie statków, był z wykształcenia inżynierem.

To pokazuje, że nie potrzebujemy ludzi z tytułami, tylko takich, którzy potrafią samodzielnie myśleć, analizować i wyciągać wnioski. I rozumieją, że polityka międzynarodowa to gra interesów, w której interes Polski bardzo często jest sprzeczny z interesem Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii. Japońscy i koreańscy politycy nie byli lubiani na zachodzie Europy i w USA, kiedy blokowali dostęp do swoich rynków tamtejszym firmom, ale dzisiaj obywatele tych krajów są bogaci. My jesteśmy biedni, ale nasi politycy są klepani przez Angelę Merkel po plecach, nazywani „dalekowzrocznymi Europejczykami" i obsypywani niemieckimi nagrodami.

Aleksander Piński

Za:  http://www.uwazamrze.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.