Źródło: Uważam Rze fot. d. krupa |
Najszybciej bogacące się kraje świata nie chciały zagranicznych
inwestycji
Zagraniczne inwestycje szkodzą, ponieważ utrudniają powstanie
krajowych firm. Tę prawdę rozumieli politycy z prawie wszystkich
bogatych dzisiaj krajów, takich jak na przykład USA, Finlandia czy Korea
Południowa. Kiedy bowiem ich kraje były biedne, otwarcie dyskryminowali
zagraniczne firmy. Postępowali więc dokładnie odwrotnie niż polscy
politycy po 1989 r.„Jesteśmy bardzo zadowoleni z wejścia na nasz rynek firmy Amazon. (...) To kamień milowy dla naszego dalszego wzrostu gospodarczego" – tak wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński skomentował ostatnio informację o planach otwarcia w Polsce centrum logistycznego przez amerykańskiego giganta handlu internetowego. To o tyle interesujące, że kiedy USA w XIX w. goniły bogatsze od siebie państwa (przede wszystkim Wielką Brytanię), to władze tego kraju robiły wszystko, by zagranicznych inwestycji było jak najmniej. I były w tym działaniu popierane przez większość Amerykanów.
Ameryka woli własny kapitał
Wydawany w Nowym Jorku poważany periodyk „Bankers Magazine" w jednym z numerów z 1884 r. opublikował tekst, którego fragment brzmiał: „To będzie piękny dzień. Dzień, w którym żaden amerykański papier wartościowy nie będzie należał do zagranicznych inwestorów. Dzień, w którym USA przestaną być przedmiotem eksploatacji dla europejskich bankierów. Wyrośliśmy z potrzeby poddawania się upokarzającemu chodzeniu po pieniądze do Londynu, Paryża i Frankfurtu. Kapitału w USA jest już więcej niż potrzeba". Ten sam magazyn podawał, że zdaniem większości Amerykanów to wielkie nieszczęście, że papiery wartościowe amerykańskich firm są w posiadaniu zagranicznych podmiotów.
Ten artykuł dobrze oddaje nastroje, jakie panowały w amerykańskim społeczeństwie już od początku XIX w., kiedy kraj rozpoczął przebudowę z rolniczej kolonii w najbardziej rozwinięte państwo świata. Jak podaje Mira Wilkins w wydanej w 1989 r. książce „The History of Foreign Investment in the United States to 1914" (Historia zagranicznych inwestycji w Stanach Zjednoczonych do 1914 r.), w 1864 r. uchwalono tzw. National Bank Act, z którego wynikało, że członkowie zarządów banków działających w więcej niż jednym stanie muszą być Amerykanami. To zastrzeżenie istniało jeszcze po powołaniu systemu rezerwy federalnej w 1913 r. W praktyce zagraniczni inwestorzy nie mogli bezpośrednio kontrolować swoich inwestycji w sektorze bankowym.
Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zagranicznym inwestorom zafundowały władze tych stanów, w których planowano budowę konkurencyjnych globalnie centrów finansowych. Na przykład w stanie Nowy Jork w latach 80. XIX w. uchwalono prawo, które zakazywało zagranicznym bankom m.in. przyjmowania depozytów (sic!). Gdyby ktoś jakimś cudem nie zrozumiał, że władze stanu Nowy Jork nie życzą sobie zagranicznych inwestycji w sektorze finansowym, to w 1914 r. otwarcie zakazano zagranicznym bankom otwierania filii.
Podejście do inwestorów zagranicznych w sektorze finansowym nie było w USA wyjątkiem, ale regułą. Już na początku XIX w. pozbyto się zagranicznej konkurencji z sektora transportu morskiego: w 1817 r. Kongres ustanowił monopol dla amerykańskich statków na handel z amerykańskim portami, obowiązujący aż do I wojny światowej. W 1885 r. uchwalono prawo, które zakazywało importu zagranicznych pracowników, co oczywiście było otwartym uderzeniem w zagraniczne firmy, które próbowały rozwijać działalność w USA, wykorzystując do tego doświadczonych pracowników ze swoich macierzystych krajów.
I znowu ciosy od federalnych ustawodawców poprawiali lokalni.
Na przykład w 1887 r. w stanie Indiana uchwalono prawo, które wycofywało ochronę sądową zagranicznych firm, a w wielu innych stanach nakładano na zagraniczne firmy wyższe podatki niż na krajowe (warto to zestawić z polską polityką udzielania preferencji podatkowych zagranicznym inwestorom). Z kolei władze federalne nie reagowały na żądania zagranicznych polityków, by „zrobić porządek" z władzami stanowymi. W 1899 r. sekretarz stanu John Hay w odpowiedzi na protest z Londynu wywołany wprowadzeniem niekorzystnych praw podatkowych dla zagranicznych firm ubezpieczeniowych stwierdził: „Rząd federalny nie ma możliwości wpływu na takie prawa, jak te przyjęte przez stan Iowa".
,,Najszybciej bogacące się kraje świata nie chciały zagranicznych inwestycji''
Ale to jeszcze nic wobec reakcji władz i opinii publicznej w USA na przejmowanie amerykańskiej ziemi przez zagranicznych inwestorów. 24 stycznia 1885 r. w komentarzu redakcyjnym renomowany liberalny dziennik „The New York Times" ostrzegał przed „olbrzymim złem", jakim miało być przejęcie znacznych terytoriów na zachodzie USA przez angielskich możnych. W efekcie w 1887 r. uchwalono tzw.
Alien Property Act, po którym (w latach 1885–1895) własne, dodatkowe obostrzenia wprowadziło także 12 stanowych parlamentów. Nakładały one na obcokrajowców istotne ograniczenia albo całkowity zakaz inwestycji w ziemię. Na przykład rezolucja przegłosowana w 1885 r. przez parlament z New Hampshire głosiła: „Amerykańska ziemia jest tylko dla Amerykanów i powinna należeć do amerykańskich obywateli i być w pełni przez nich kontrolowana".
Najciekawsze jest jednak to, że mimo polityki, której celem było zredukowanie zagranicznych inwestycji do minimum, USA przez cały wiek XIX aż do lat 20. następnego stulecia były najszybciej rozwijającym się państwem świata. A pod koniec tego okresu prześcignęły Wielką Brytanie, stając się największym mocarstwem gospodarczym świata.
Finlandia wprowadza restrykcje
Nie jest to zresztą odosobniony przypadek. Również Finlandia, która jeszcze pod koniec XIX w. należała do najbiedniejszych krajów Europy, dziś jest jednym z najbogatszych. W latach 1900–1987 rozwijała się najszybciej na świecie po Japonii. Jednocześnie wprowadziła u siebie jedne z najbardziej drakońskich restrykcji w stosunku do inwestycji zagranicznych. Jak podaje prof. Ha Joon Chang z University of Cambridge w opublikowanym jesienią 2004 r. w „The European Journal of Development Research" artykule „Regulation of Foreign Investment in Historical Perspective" (Regulacje zagranicznych inwestycji w historycznej perspektywie), w 1886 r. wprowadzono zakaz otwierania banków przez zagranicznych inwestorów, a w 1889 r. zakazano im budowy sieci kolejowych i zarządzania nimi. W 1895 r. uchwalono, że większość członków zarządów spółek z ograniczoną odpowiedzialnością musi być Finami.
Po odzyskaniu niepodległości w 1917 r. jeszcze bardziej zaostrzono te restrykcje. W 1919 r. uchwalono prawo, które nakazywało, by zagraniczni inwestorzy uzyskali specjalne pozwolenie na prowadzenie działalności gospodarczej w Finlandii i z góry zagwarantowali zapłatę podatków oraz innych zobowiązań finansowych na rzecz władz centralnych i lokalnych. W latach 30. XX w. uchwalono szereg praw, które zabraniały obcokrajowcom posiadania ziemi i wydobycia surowców w Finlandii. Co więcej, obywatel innego kraju nie mógł się znaleźć w zarządzie ani nawet być głównym menedżerem firmy zarejestrowanej w Finlandii. Firmy, w których udział zagranicznych inwestorów przekraczał 20 proc., były oficjalnie klasyfikowane jako „niebezpieczne" i w praktyce rzadko się zdarzało, by zezwalano im na działalność. W efekcie inwestycje zagraniczne aż do lat 80. były w Finlandii śladowe. Dopiero w latach 80. pozwolono zagranicznym bankom na otwieranie filii w tym kraju. A w 1987 r. podniesiono limit udziałów zagranicznych inwestorów w firmach zarejestrowanych w Finlandii do 40 proc. Całkowicie zniesiono go dopiero 20 lat temu w ramach przygotowań Finlandii do wejścia do UE (co nastąpiło w 1995 r.).
Najistotniejsze jednak jest to, że Finowie zaczęli znosić obostrzenia wobec zachodnich inwestycji dopiero 10–20 lat po tym, jak dogonili kraje zachodniej Europy pod względem bogactwa (co udało im się w latach 70. XX w.). Podobnie USA długo dyskryminowały zagranicznych inwestorów, mimo że już w 1870 r. były bogatsze (PKB per capita 2445 USD) od Niemiec (1839 USD) oraz Francji (1876 USD) i doganiały Wielką Brytanię (3190 USD). Prawdą jest, że obecnie większość bogatych krajów chętnie przyjmuje zagraniczne inwestycje (chociaż rząd USA w latach 1988–2008 odmówił 2 tys. zagranicznych firm prawa przejęcia amerykańskiej spółki, co daje średnio dwie odmowy tygodniowo), ale z tego wcale nie wynika, że przyciąganie zagranicznego kapitału przez kraje rozwijające się doprowadzi je do bogactwa. Jeżeli chcemy osiągnąć taki sukces jak kraje, którym udało się dogonić najbogatsze państwa świata, to musimy wyciągać wnioski i naśladować (oczywiście nie bezmyślnie, tylko uwzględniając specyfikę naszego kraju) ich politykę z czasów, kiedy były biedne. A w jaki sposób należy się rozwijać bez bezpośrednich inwestycji zagranicznych, świetnie pokazały władze Korei Południowej.
Koreańczycy nie ufają obcym
Jak podaje Chung Yu Yung w wydanej w 1987 r. „History of Hyundai Motors" (Historia Hyundai Motors), w początkach koreańskiego przemysłu motoryzacyjnego (ok. 1968 r.) koncern Hyundaia zajmował się składaniem fordów cortina. Amerykanie w pewnym momencie oświadczyli, że nie będą dalej udostępniać technologii, jeśli nie otrzymają istotnych udziałów w firmie. To jednak nie wchodziło w rachubę. Podstawą polityki gospodarczej Korei Południowej było bowiem tworzenie koreańskich firm.
Zarządzający koncernem bracia Chung rozpoczęli rozmowy z największymi japońskimi firmami w sprawie udzielenia licencji na technologię. Te jednak odmówiły, obawiając się, że stworzą sobie konkurenta. Koreańczycy zwrócili się więc do najsłabszej firmy na rynku – Mitsubishi Motor Company. Ponieważ miała ona najmniej do stracenia, zgodziła się zaryzykować i sprzedać know-how do budowy pierwszego koreańskiego auta (hyundaia pony) w zamian za opłaty licencyjne i udział w przychodach ze sprzedaży części.
Ale Koreańczycy nie ufali żadnym zagranicznym inwestorom i chcieli mieć drugie źródło, w którym mogliby sprawdzać informacje uzyskiwane od Japończyków. Równocześnie wykorzystali to, że właśnie upadł brytyjski producent aut British Leyland. Zatrudnili jego byłego szefa George'a Turnbulla, by nadzorował linię produkcyjną hyundaia. Ten z kolei wybrał sobie współpracowników z europejskich koncernów samochodowych.
Okazało się, że Koreańczycy mieli nosa. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobił zespół Turnbulla, było odrzucenie zaproponowanego przez Japończyków silnika do hyundaia pony. Ich zdaniem był zbyt mały i z pewnością doprowadziłby do rynkowej porażki auta. Zażądali takiego samego silnika, jaki miało tej samej klasy auto produkowane przez Mitsubishi.
Nie pozwólmy się drenować
A skąd brać pieniądze na zakup technologii i inwestycje? Tutaj także jest wiele możliwości. Na przykład w Finlandii po II wojnie światowej nie obniżono podatków podniesionych na czas wojny, a dodatkowe pieniądze zainwestowano w przemysł. Jak piszą Markus Jäntti, Juho Saari i Juhana Vartiainen w wydanej w 2005 r. pracy „Growth and equity in Finland „(Wzrost i kapitał własny w Finlandii), państwo nie miało też deficytu budżetowego, tylko regularne nadwyżki. Drugim źródłem środków na inwestycje w przemysł (poza pieniędzmi z budżetu) była polityka banków.
Bank centralny Finlandii zainicjował porozumienie między prywatnymi bankami, by zmniejszyć konkurencję o depozyty osób prywatnych i w ten sposób obniżyć ich oprocentowanie. Zyski z kartelowego porozumienia poszły na niżej oprocentowane kredyty dla przedsiębiorców (podobny system działa obecnie w Chinach). Co ciekawe, ten mechanizm działał jeszcze do połowy lat 80. Aby dodatkowo zwiększyć ilość pieniędzy na inwestycje, wprowadzono tzw. racjonowanie kredytu. Oznaczało ono zablokowanie pożyczek dla osób prywatnych, z wyjątkiem kredytów hipotecznych.
OCED w najnowszej prognozie na 2060 r. potwierdziło, że przy obecnej polityce gospodarczej nie dogonimy najbogatszych krajów świata. Jerzy Hausner, były wicepremier, a obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej, w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego" oświadczył, że zagraniczne firmy, które odpowiadają za większość eksportu Polski, są zainteresowane tylko nisko i średnio wykwalifikowanymi pracownikami, którym mogą niewiele płacić (dobrze płatne miejsca pracy, np. w centrach badań i rozwoju, zostawiają w swoich krajach). To zresztą widać w danych. Jak wynika z wydanej w 2009 r. przez NBP analizy Jakuba Grońca „Determinants of the Labor Share: Evidence from a Panel of Firms" (Determinanty wysokości udziału płac w dochodzie narodowym: Dowody z panelu firm), działające u nas zagraniczne firmy oddają pracownikom najmniejszą część zarobku, znacznie mniejszą niż rodzime spółki prywatne i państwowe.
W Polsce w 2012 r. pracownicy otrzymali w postaci pensji 53 proc. PKB, podczas gdy w Korei Południowej wskaźnik ten wynosi 72 proc., a sięgał nawet 80 proc., gdy kraj ten miał taki PKB jak Polska. To oznacza, że gdybyśmy wzorem Korei Południowej wybrali model rozwoju oparty na krajowych firmach, a nie inwestycjach zagranicznych, to przy obecnym poziomie PKB mielibyśmy o połowę wyższe pensje. Średnia krajowa zamiast 3800 zł brutto wynosiłaby dziś 5700 zł. Dopóki Polska nie stanie się krajem przede wszystkim dla polskich firm, dopóty będziemy biedni.
Aleksander Piński
Za: http://www.uwazamrze.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.