Źródło: Uważam Rze fot. Dariusz Krupa |
Polska tania siła robocza
„Unia Europejska sama stworzyła problem osób bez pracy w takich krajach jak Polska. Najpierw reformy z początku lat 90. pozbawiły te kraje znacznej części przemysłu. A następnie, kiedy nie były do tego przygotowane, zintegrowano ich gospodarki z gospodarkami krajów rozwiniętych. W ten sposób stworzono armię bezrobotnych i ludzi pracujących poniżej kwalifikacji, czyli taki europejski »trzeci świat«" – napisał prof. Erik S. Reinert, wykładowca m.in. Harvard University, w wydanej w 2007 r. książce „How Rich Got Rich... And Why Poor Countries Stay Poor" (Jak bogaci się wzbogacili... i dlaczego biedne krają pozostają biedne).
Prof. Reinert ma rację, bo dla 3,6 mln Polaków nie ma u nas pracy. Do 2 mln oficjalnych bezrobotnych powinniśmy bowiem doliczyć także 1,6 mln tych, którzy po wejściu Polski do UE wyjechali za pracą (wyjechały sumie 2 mln osób, ale ok. 20 proc. to dzieci i osoby niepracujące). Wówczas okaże się, że faktyczna stopa bezrobocia w Polsce powinna wynosić ponad 24 proc., a nie 13,3 proc., jak podają oficjalne dane, co sytuuje nas obok państw najbardziej dotkniętych kryzysem, takich jak Hiszpania i Grecja (po 26 proc.). To również poziom bezrobocia porównywalny z USA z czasów wielkiego kryzysu (w sierpniu 1932 r. osiągnęło ono szczyt na poziomie 25 proc.) i Niemcami sprzed dojścia Adolfa Hitlera do władzy (ok. 30 proc. w 1932 r.). Co gorsza, sytuacja się nie poprawia. Kilka dni temu „Financial Times" podawał, że w ciągu najbliższych pięciu lat kolejne 500–800 tys. Polaków najprawdopodobniej wyjedzie z kraju za chlebem.
Jest jednak kraj, w którym odsetek osób bez pracy należy obecnie do najniższych na świecie – 2,9 proc. (wśród bardziej rozwiniętych państw niższe bezrobocie wykazują tylko małe kraje, np. Monako – 0 proc., Liechtenstein – 1,5 proc., czy Singapur – 1,9 proc.), a który w 1987 r. startował z takiego poziomu gospodarczego jak Polska. To Korea Południowa, która oprócz PKB o połowę wyższego od naszego ma również prawie o połowę wyższy udział przemysłu w gospodarce (wynosi on tam 39,2 proc. PKB, w Polsce – 28,1 proc.).
Rolnictwo, czyli głód
Dlaczego przemysł jest tak ważny? Prof. Reinert powołuje się na Henry'ego Morgenthaua Jr., sekretarza skarbu w administracji prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta, który w 1945 r. rozpoczął wprowadzanie w Niemczech tzw. planu Morgenthaua. Jego celem było całkowite pozbawienie Niemiec przemysłu, aby uniemożliwić im w przyszłości rozpoczęcie kolejnej wojny.
Metodycznie niszczono urządzenia przemysłowe, a kopalnie zalewano wodą lub betonem. Tymczasem – jak pisze Nicholas Balabkins w książce „Germany Under Direct Controls. Economic Aspects of Industrial Disarmament 1945–1948" – nieprzewidzianym skutkiem niszczenia przemysłu było to, że produktywność w rolnictwie zaczęła dramatycznie spadać i pojawiły się problemy z wyprodukowaniem wystarczającej ilości żywności (nie bez powodu jest tak, że im bardziej rolnicze państwo, tym większe prawdopodobieństwo klęski głodu).
Były prezydent Herbert Hoover został wówczas wysłany do Niemiec, aby zbadać, na czym polega problem. W marcu 1947 r. w swoim raporcie napisał, że oczywiście można Niemcy pozbawić przemysłu, ale wówczas trzeba doprowadzić do eksterminacji albo znaleźć nowe miejsce do życia dla 25 mln Niemców, bo gospodarka bez przemysłu nie będzie w stanie ich utrzymać. Po otrzymaniu tego raportu amerykańskie władze natychmiast wstrzymały realizację planu Morgenthaua, a przystąpiły do wdrożenia tzw. planu Marshalla. Wbrew powszechnemu przekonaniu jego głównym celem nie była pomoc, ale odbudowa przemysłu (w wypadku Niemiec początkowo do poziomu z 1938 r.).
Usługi dla biednych
O ile więc powojenna odbudowa gospodarek późniejszych krajów UE miała na celu zbudowanie silnego przemysłu, o tyle transformacja byłych krajów blok wschodniego, w tym Polski, skutkowała ich dezindustrializacją. W przypadku Polski udział przemysłu w tworzeniu PKB spadł z 37 proc. w 1990 r. do 30,5 proc. w 2001 r. i 28,1 proc. obecnie. Nikt się tym specjalnie nie przejął, bo uznano, że skoro w najbogatszych krajach udział przemysłu w PKB zmniejsza się na korzyść usług, to nic się nie stanie, jeśli udział przemysłu w PKB Polski spadnie. Problem polega na tym, że usługi usługom nierówne i nie da się zbudować bogactwa na salonach fryzjerskich i myjniach samochodowych.
Usługi, których udział w PKB najbogatszych krajów rośnie, to te zaawansowane (na przykład związane z tworzeniem oprogramowania komputerowego), na które popyt w dużej części generuje rozwinięty przemysł. Dlatego nie można stworzyć bogatego kraju bez rozwoju przemysłu (świadczy o tym choćby przykład pozbawionej większego przemysłu Nowej Zelandii, która od 30 lat utrzymuje PKB na osobę na poziomie 80 proc. średniej dla krajów OECD i nie może tej różnicy zniwelować). To zatem głównie dezindustrializacja z początku lat 90. przesądziła o tym, że nie dogoniliśmy jeszcze najbogatszych krajów UE i nie uda nam się tego dokonać w ciągu najbliższych 50 lat – jak wynika z raportu OECD „Looking to 2060: Long Term Global Growth Prospects" (»Patrząc na 2060 rok: Długoterminowe globalne perspektywy wzrostu«).
Reguła latających gęsi
Tymczasem wszystkie azjatyckie tygrysy gospodarcze (Japonia, Korea Południowa czy Tajwan) postawiły na przemysł jako lokomotywę gospodarki. Ta metoda bogacenia się ma nawet swoją nazwę. To tzw. reguła latających gęsi. Terminu tego po raz pierwszy użył w 1930 r. japoński ekonomista Kaname Akamatsu. Chodzi o to, że biedny kraj może się bogacić, przechodząc od produkcji towarów relatywnie prostych do wymagających coraz bardziej skomplikowanych technologii, a następnie przekazywać produkcję do kraju biedniejszego, który również może podnieść poziom życia tym sposobem. Japończycy zaczynali od produkcji ubrań. Kiedy podnieśli stopę życiową, a zatem i płacę pracowników, do takiego poziomu, że produkcja ubrań stała się nieopłacalna, przejęła ją Korea Południowa, a oni zaczęli produkować stal, potem telewizory itd.
Modernizowanie przemysłu to najszybsza droga do bogactwa, bo przemysł w przeciwieństwie do rolnictwa charakteryzuje się rosnącymi korzyściami skali, tzn. na każdej kolejnej jednostce wyprodukowanego towaru zarabiamy coraz więcej (wynika to z wysokich kosztów stałych, bo np. musimy ponieść takie same koszty zaprojektowania samochodu bez względu na to, czy sprzedamy 100 tys. czy milion aut). Edward F. Denison i William K. Chung w pracy „How Japan's Economy Grew So Fast: Sources of Postwar Expansion" (Dlaczego japońska gospodarka rosła tak szybko: źródła powojennej ekspansji) podają, że aż jedna czwarta imponującego wzrostu gospodarczego Japonii, wynoszącego w latach 1950–1971 średnio aż 8,77 proc. rocznie, to właśnie skutek korzyści skali. Dlatego w Korei Południowej czy Japonii władze dążyły do tego, by w najważniejszych branżach przemysłu, takich jak produkcja aut czy elektroniki, nie było więcej niż dwóch krajowych firm (np. KIA i Hundai czy Samsung i LG).
Po pierwsze: protekcjonizm!
Co więcej, opłaca się budować przemysł, nawet gdyby nie mógł sprostać konkurencji z innych krajów. A to dlatego, że podnosi to poziom płac w gospodarce. Jak tłumaczy prof. Reinert, w przypadku braku przemysłu znacznie więcej obywateli byłoby zmuszonych żyć z rolnictwa, co przy malejących korzyściach skali z tej działalności (wynikają one z tego, że zaczynamy uprawę od najlepszych ziem, po czym stopniowo wykorzystujemy coraz trudniejsze do uprawy grunty, co podnosi koszty wraz ze wzrostem produkcji) doprowadziłoby do spowolnienia rozwoju i powiększania się dystansu w stosunku do krajów uprzemysłowionych. I to był główny argument, by własny przemysł zbudowała bogata w surowce Australia, mimo że zdawano sobie sprawę, że nie będzie mógł on konkurować z produktami przemysłu amerykańskiego, japońskiego czy niemieckiego.
Budowanie czy odbudowywanie przemysłu musi się jednak odbywać przy zaporowych cłach na granicach (to było jednym z elementów planu Marshalla; w Niemczech w 1950 r. taryfa celna wynosiła średnio 25 proc., co było najwyższym poziomem w historii tego kraju, a w Norwegii aż do 1960 r. obowiązywał całkowity zakaz importu samochodów do celów prywatnych). Inaczej dojdzie do tzw. efektu Vaneka-Reinerta (od nazwisk ekonomistów Jaroslava Vaneka i Erika S. Reinerta). Ta reguła mówi o tym, że kiedy zaczynają handlować
gospodarki krajów na istotnie różnym poziomie rozwoju, to w pierwszej kolejności zostaną zniszczone najbardziej zaawansowane gałęzie przemysłu w kraju uboższym. Na przykład w ten sposób na początku lat 90. zmieciono z powierzchni przemysł komputerowy w Czechach. Podobnie zniknęły zakłady na południu Włoch po zjednoczeniu tego kraju w XIX w. i zlikwidowaniu barier celnych. I mimo upływu ponad 100 lat południe tego kraju nadal jest zacofane.
Jak Unia zabiła nasz wzrost gospodarczy
Wydaje się, że władze UE zdawały sobie sprawę z tego mechanizmu, bo jeszcze w przypadku Hiszpanii znoszenie ceł rozpoczęło się dopiero w momencie wejścia tego kraju do UE w 1986 r. (a zakończyło się w 1993 r. w chwili stworzenia wspólnego rynku w UE). Tymczasem Polska zlikwidowała wszystkie cła na produkty przemysłowe z Unii (z wyjątkiem ceł na samochody) w 1999 r., czyli pięć lat przed wejściem do UE! To oznacza, że Hiszpania otworzyła swój przemysł na unijną konkurencję, kiedy PKB na osobę według parytetu siły nabywczej stanowił w tym kraju ponad 70 proc. PKB w Niemczech (według Banku Światowego w 1993 r. PKB per capita w Hiszpanii wynosił 14,7 tys. dol., a w Niemczech 20,9 tys. dol.). Polska zrobiła to, gdy statystyczny Polak wytwarzał niecałe 40 proc. tego co przeciętny Niemiec (w 1999 r. PKB na osobę w Polsce wynosił 9,9 tys. dol., w Niemczech 25 tys. dol.). Nasza gospodarka była zatem prawie dwa razy słabiej rozwinięta niż gospodarka Hiszpanii w momencie wystawienia na konkurencję z przemysłem bogatych krajów UE. Nic dziwnego, że po otwarciu granic nigdy nie udało nam się powtórzyć wcześniejszych osiągnięć gospodarczych (wówczas przez trzy lata z rzędu wzrost przekraczał 6 proc. rocznie: w 1995 r. wyniósł 7 proc., w 1996 r. 6 proc., a w 1997 r. 6,8 proc.) – i to mimo miliardów euro, jakimi „zasypuje" nas Unia. Za to Hiszpanii udało się dogonić pod względem bogactwa czołówkę UE (w ostatnich latach PKB na osobę według parytetu siły nabywczej wynosi tam 80–90 proc. PKB w Niemczech, a gdyby nie przyjęcie euro przez Hiszpanię, byłby zapewne jeszcze wyższy).
Budowa mocarstwa gospodarczego – oprócz silnego przemysłu, który pomoże zbudować sektor zaawansowanych usług – nie może się obyć bez wsparcia polskich firm. Kilka miesięcy temu Adam Góral, szef Asseco Poland, jednej z największych rodzimych firm, napisał list do premiera Donalda Tuska,w którym poskarżył się, że jego firma nie tylko nie jest wspierana przez państwo, ale wręcz firmy należące w dużej części do państwa ją dyskryminują. Chodziło m.in. o to, że zamówienie od PZU o wartości prawie miliarda złotych dostała amerykańska firma Guidewire. Przedstawiciele PZU argumentowali, że oferta Amerykanów była lepsza, Góral się z tym nie zgadzał. Ale to, kto miał w tym sporze rację, nie ma znaczenia. Bo polityka gospodarcza państwa powinna być prowadzona w ten sposób, że nawet gdyby oferta polskiej firmy była gorsza od amerykańskiej, to i tak powinna zostać wybrana. To nie jest marnotrawstwo, tylko inwestycja w bogactwo naszego kraju.
Rozumiał to czołowy propagator wolnego rynku Adam Smith. W swoim najsłynniejszym dziele „Bogactwo narodów" z 1776 r. chwalił Anglię za tzw. akty nawigacyjne (pierwszy przegłosowano w 1651 r.), które pozwalały na dowóz towarów do Anglii tylko na statkach zbudowanych przez angielskich budowniczych, należących do Anglików, z angielską załogą i dowodzonych przez
Anglika (zniesiono je dopiero w 1849 r., kiedy Wielka Brytania była już największą potęgą gospodarczą świata). Co więcej, słynny termin „niewidzialna ręka rynku" został przez Adama Smitha użyty w „Bogactwie narodów" tylko raz, i to w takim sensie, że niewidzialna ręka rynku działa wówczas, gdy konsument sam wybiera krajowe produkty zamiast zagranicznych i nie trzeba go do tego skłaniać na przykład zaporowymi cłami na zagraniczne towary.
Ten mechanizm pojęli politycy wszystkich krajów, którym udało się dogonić bogatą czołówkę świata, m.in. Japonii, Korei Południowej czy Finlandii. Jeszcze w latach 30. zeszłego wieku w tym ostatnim kraju przegłosowano szereg ustaw określających firmy, w których zagraniczni udziałowcy mieli więcej niż 20 proc., jako „niebezpieczne". Próg ten podniesiono dopiero w 1987 r. (do 40 proc.), ale nadal każdy zagraniczny biznesmen chcący prowadzić działalność w tym kraju musiał otrzymać pozwolenie od fińskiego Ministerstwa Handlu i Przemysłu. Całkowicie zniesiono te wymagania dopiero w 1995 r., kiedy Finlandia jako bogaty kraj z rozwiniętym przemysłem weszła do UE. Ale prof. Reinert wspomina, jak jeszcze w 1983 r. chciał otworzyć w Finlandii własną firmę zajmującą się produkcją barwników do farb. Fińskie ministerstwo wydało pozwolenie dopiero po konsultacji z rodzimymi producentami farb, którzy mieli być jego klientami. I – co istotne – w pozwoleniu wyraźnie napisano, że nie wolno mu rozpoczynać żadnej innej działalności gospodarczej, w której mógłby konkurować z istniejącymi fińskimi firmami.
Powstaje pytanie: dlaczego nie prowadziliśmy polityki nastawionej na budowę silnego polskiego sektora przemysłowego? Dlaczego amerykańscy doradcy w 1989 r. proponowali nam terapię szokową i szybkie otwarcie przemysłu na konkurencję, choć jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej, budując w ramach planu Marshalla bogactwo Europy Zachodniej, postawili na wysokie cła na granicach i powolną integrację gospodarczą, by każdy z krajów zdążył zbudować własny silny przemysł? Dlaczego władze Unii Europejskiej tak szybko doprowadziły do zniesienia ceł prawie na wszystkie produkty przemysłowe w Polsce, choć tak ostrożnie znoszono je w wypadku Hiszpanii? Prof.
Reinert uważa, że w czasie zimnej wojny Amerykanie potrzebowali silnych militarnie, a zatem i gospodarczo, sojuszników po obu stronach ZSRR. Stąd bogata Europa Zachodnia z jednej strony oraz bogata Japonia i Korea Południowa z drugiej. Po 1989 r. i rozpadzie ZSRR kilkadziesiąt milionów ludzi w Europie Środkowej, w tym 40 mln Polaków, nie miało już większego znaczenia jako sojusznicy USA, natomiast mogło stanowić cenny rynek zbytu dla amerykańskich i zachodnioeuropejskich koncernów.
Aleksander Piński
Za: http://www.uwazamrze.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.