Wolność, przechodząca granicę zakreśloną przez bezpieczeństwo i pomyślność narodu, potrzebna jest tylko dla łotrów.
Biada narodom, które kochają więcej wolność niż ojczyznę.
Henryk Sienkiewicz
Zwolennicy „wolnorynkowych” doktryn ekonomicznych
uzasadniają wyższość „wolnego rynku” nad wszystkimi innymi ustrojami
ekonomicznymi za pomocą argumentacji dwojakiego rodzaju. Pierwszy rodzaj
argumentacji polega na twierdzeniu, że „wolny rynek” jest
efektywniejszy od innych ustrojów ekonomicznych, tzn. przynosi większe
bogactwo (ale komu – tego już jego zwolennicy nie wyjaśniają). Drugi
rodzaj argumentacji zasadza się na przekonaniu, że „wolny rynek” jest
sprawiedliwszy od innych ustrojów ekonomicznych, stoi od nich wyżej pod
względem etycznym, ponieważ inne ustroje ekonomiczne opierają się na
oszustwie, pasożytnictwie i krzywdzie (które, ma się rozumieć, w
warunkach „wolnego rynku” zanikają).
Dzieje świata nie dowodzą bynajmniej wyższości modelu
„wolnorynkowego” na żadnej z tych dwóch płaszczyzn, toteż jeżeli jego
apologeci usiłują podpierać swoje poglądy argumentacją historyczną,
muszą prezentować historię bardzo wybiórczo i tendencyjnie, czyli ją
zniekształcać, a to może być łatwo zauważone i obrócone przeciw ich
wywodom. Od przykładów historycznych wolą więc przytaczać w charakterze
dowodów poglądy opiniotwórczych w ich ocenie autorów: angielskich i
francuskich liberalnych myślicieli ekonomicznych z XVIII i XIX wieku, a
także ekonomistów późniejszego okresu powołujących się na tych
pierwszych. Patrzcie – mówią – „wolny rynek” z pewnością jest lepszy od
innych ustrojów gospodarczych, ponieważ rozmaite Say’e i Bastiaty
pisały, że taki właśnie jest, a to byli bardzo mądrzy ludzie.
Tu uwidacznia się podstawowa cecha sposobu myślenia
ideowych propagatorów „wolnego rynku”: ahistoryczność tego myślenia i
tym samym jego oderwanie od rzeczywistości takiej, jaka jest (była), a
nie jaka powinna być według doktryny przyjętej mocą wiary lub sympatii.
Myśliciele ekonomiczni Anglii XVIII i XIX wieku głosili, że wszystkie
państwa i ludy dla swojego dobra powinny przyjąć liberalne rozwiązania
ekonomiczne, ponieważ ich własny kraj dzięki wcześniejszemu przejściu
„rewolucji przemysłowej” dysponował na starcie produkcyjną przewagą.
Gdyby ograniczenia dla „wolnego handlu” przestały istnieć jednocześnie
na rynkach wewnętrznych i rynku międzynarodowym, angielscy przemysłowcy i
eksporterzy zalaliby swoimi towarami rynki innych krajów, wykończyli
swą nierówną konkurencją producentów krajowych i opanowali rynek na
trwałe.
W ten sposób kraj stałby się zależny od Anglii, która dokonałaby
środkami ekonomicznymi jego skutecznego podboju, oficjalnie się tego
wypierając – bo przecież nie można uważać za przejaw świadomej polityki
rządu działalności prywatnych podmiotów gospodarczych, które w warunkach
wolnej konkurencji rywalizują z innymi na równych dla wszystkich,
sprawiedliwych („wolnorynkowych”) zasadach… nieprawdaż? Z tych samych
przyczyn w XIX stuleciu po stronie „wolnego rynku” opowiedzieli się
ekonomiści francuscy, mieszkańcy drugiego szybko uprzemysłowionego
państwa w Europie. I z tych samych powodów liberalizm ekonomiczny stał
się w XX wieku świecką religią Ameryki, kiedy jej gospodarka wyrosła na
największą na świecie. Za każdym razem chodziło o podstępną w gruncie
rzeczy chęć zapewnienia sobie przewagi, narzucenia reguł
korzystniejszych dla jednej strony. Gadanie o większej uczciwości modelu
„wolnorynkowego” czy też jego korzystności wszędzie i dla wszystkich
można włożyć między bajki przeznaczone dla łatwowiernych prostaczków.
Jeżeli odłożyć to gadanie na bok, działało to, co amerykański ekonomista
Edward Luttwak niezbyt poprawnie nazwał „geoekonomią”: dążenie do
powiększenia politycznej potęgi państwa za pomocą instrumentów
ekonomicznych, w tym przede wszystkim umiejętnej polityki handlowej.
Taki charakter „wolnorynkowych” anglo-francuskich
koncepcji został dostrzeżony przede wszystkim przez niemiecką myśl
ekonomiczną. Niejako w polemice z zachodnią liberalną ekonomią,
apoteozującą motywowanych egoizmem prywatnych producentów i handlarzy,
ukształtowała się niemiecka szkoła Nationalökonomie.
Najczęściej stosowanym dziś polskim odpowiednikiem tego ostatniego
terminu jest „makroekonomia”; dawniej przekładano go jako „ekonomię
społeczną”, choć tłumaczeniem najprostszym i zarazem najlepszym, bo
zgodnym z duchem szkoły, wydaje się „ekonomia narodowa”. Taki przekład
najbardziej uwypukla podstawową ideę niemieckiej szkoły ekonomicznej:
właściwym podmiotem gospodarki nie jest „jednostka”, „producent”,
„konsument”, „wolny przedsiębiorca” ani żadna inna z na poły fikcyjnych
figur opisywanych przez liberalnych doktrynerów, lecz zbiorowość:
wspólnota, społeczeństwo, naród.
Stąd też nigdzie indziej tak mocno, jak
w niemieckiej tradycji naukowej nie wiązano ekonomii z naukami
politycznymi. Wybitni przedstawiciele ekonomii narodowej w oparciu o
swoje naukowe ustalenia rozwinęli różnorodny wachlarz antyliberalnych
koncepcji ekonomicznych, od protekcjonizmu (Friedrich List) przez
korporacjonizm (Karl Marlo, Othmar Spann), solidaryzm społeczny (Gustav
von Schmoller, Adolph Wagner) aż po socjalizm o zabarwieniu narodowym
(Werner Sombart). Ekonomia narodowa zdominowała nauczanie ekonomii w
świecie niemieckojęzycznym (dzięki czemu trafiła też na ziemie polskie w
zaborze pruskim i austriackim). Na uniwersytetach Austro-Węgier i
cesarskich Niemiec katedry ekonomii były opanowane przez „socjalistów” –
zżymał się później Ludwig von Mises, modelowy wręcz wytwór rozkładowych
prądów toczących habsburską monarchię: liberał, demokrata, zateizowany
Żyd, zacietrzewiony zelota „wolnego rynku”.” Miał on bowiem zwyczaj dla
ułatwienia wymyślać od „socjalistów” ciurkiem wszystkim krytykom i
przeciwnikom liberalizmu, nie czyniąc pomiędzy nimi specjalnych
rozróżnień. W swoich wspomnieniach lżył po nazwiskach autorów spod znaku
ekonomii narodowej, w momencie ich spisywania w większości już nie
żyjących, z zajadłością i zawiścią, które mimo upływu lat nie
złagodniały ani odrobinę.
Do której szkoły ekonomicznej powinna w swoich
poglądach na kwestie gospodarcze i społeczne odwoływać się konserwatywna
Prawica – do antyliberalnej ekonomii narodowej, czy raczej do szkoły
„wolnorynkowej”, ciągnącej się od osiemnastowiecznych rzeczników
supremacji angielskich kupczyków nad Europą po Misesa? Oczywiście z tej
pierwszej, co implikuje konieczność zwrócenia się przeciw tej drugiej.
Adam Danek
Za: xportal.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.