poniedziałek, 17 lutego 2020

Jak państwo zbudowało bogactwo Norwegii

Norwegia to jeden z nielicznych krajów, który po odkryciu bogatych źródeł ropy naftowej i gazu ziemnego nie zaczął mieć poważnych problemów gospodarczych. Dlaczego tak się stało, opisuje Paul Cleary w książce „Trillion Dollar Baby: How Norway Beat the Oil Giants and Won a Lasting Fortune”


Norwegia w latach 60. XX wieku nie należała do państw biednych, miała jeden z najwyższych poziomów PKB per capita w Europie. Ta pozycja wzrosła jeszcze, gdy w 1969 r. odkryto tam olbrzymie złoża ropy.
Oczywiście ktoś mógłby zapytać, co to za sztuka zbudować jeszcze bogatsze państwo, gdy się de facto wykopuje pieniądze z ziemi (albo tak jak w przypadku Norwegii z dna morza)? Otóż jest to sztuka ze względu na tzw. chorobę holenderską, czyli wiele negatywnych skutków odkrycia bogatych złóż surowców naturalnych dla gospodarki kraju (nazwę ukuł brytyjski tygodnik „The Economist” opisując w 1977 r. negatywne konsekwencje odkrycia złóż gazu ziemnego w Holandii w 1969 r.).


Mechanizm ten działa następująco. Następuje rozrost sektora związanego z wydobyciem surowców i napływ walut obcych z ich sprzedaży, które sprawiają, że krajowa waluta się wzmacnia, a inne produkty eksportowe stają się mniej konkurencyjne i branże te podupadają.
Jak wynika z książki Paula Cleary`ego (jej polski tytuł to „Billiondolarowa dziecinka: Jak Norwegia pobiła gigantów naftowych i wygrała trwałe bogactwo”), gdy tylko norwescy politycy zorientowali się, z jaką fortuną będę mieli do czynienia, ustalili, że należy stworzyć taki mechanizm, by jak największą część zysków z wydobycia surowca przejęło norweskie państwo. Wszystko po to, by wszyscy obywatele mogli z niego skorzystać, a nie tylko akcjonariusze prywatnych firm.
Dlatego w 1972 r. powołano do życia norweski państwowy koncern naftowy Statoil z kapitałem założycielskim 5 mln koron norweskich (ok. 770 tys. dol.). Problem jednak polegał na tym, że Norwegowie nie mieli know-how koniecznego do wydobycia ropy naftowej. Nie istniały wówczas norweskie firmy świadczące takie usługi. Zaprosili wiec największe światowe koncerny, głównie amerykańskie.
Ale jednocześnie Arve Johnsen, pierwszy szef Statoil, wprowadził w życie program, którego celem było jak najszybsze przejęcie od zagranicznych firm przez Norwegów i norweskie firmy wiedzy koniecznej do wydobycia surowców. W tym celu wysłano wielu Norwegów do pracy w zagranicznych koncernach naftowych, przede wszystkim tych, które dostały koncesje na wydobycie surowców w Norwegii.
Johnsen w spotkaniach z norweskimi pracownikami tak obrazowo opisywał, jaki jest jego cel: „Najpierw siedzimy na tylnym siedzeniu i obserwujemy, jak oni prowadzą. Następnie przenosimy się na siedzenie z przodu obok kierowcy i kładziemy jedną rękę na kierownicy, a drugą na drążku zmiany biegów. Na końcu przesiadamy się na fotel kierowcy”.
W miarę nabywania wiedzy przez Norwegów coraz większy udział w wydobyciu ropy naftowej miały krajowe firmy. Lokalny wkład wzrósł z 20-30 proc. w 1975 r. do 60-70 proc. na początku lat 80. XX wieku. Od 1984 r. Norweskie Ministerstwo ds. Energii przestało publikować te dane. Udział norweskich firm w zleceniach na wydobycie był wówczas tak wysoki, że obawiano się oskarżeń o protekcjonizm.
To, jak bardzo rozwinęły się norweskie firmy, można zobaczyć na przykładzie koncernu Kvaerner. W 1974 r. miał 6558 pracowników, z których co dziesiąty był inżynierem. W 1988 r. zatrudniał już 9744 osób, a pracę inżyniera wykonywała co piąta. Obecnie w Norwegii działa w sektorze naftowym trzy tysiące firm zatrudniających 300 tys. osób. W ostatniej dekadzie ten sektor zarobił więcej, niż wyniosły przychody ze sprzedaży ropy i gazu ziemnego.
Stworzenie krajowych firm potrafiących wydobywać w trudnych warunkach ropę naftową i gaz ziemny było konieczne, by przejąć jak największą część zysków z wydobycia surowców. W ten sposób radykalnie poprawiła się pozycja negocjacyjna norweskiego rządu w rozmowach z zagranicznymi koncernami. Ich przedstawiciele nie mogli już grozić odejściem, jeżeli nie dostaną takich warunków inwestowania, jakich chcą. Jak to wyglądało w praktyce?
„To jest niemoralne” – oświadczył pod koniec lat 70. ubiegłego wieku William Martin, prezes firmy Philips Petroleum, gdy usłyszał od Jensa Christiana Hauge, przedstawiciela norweskiej państwowej firmy Norpipe, że chcą oni mieć 50 proc. udziałów w rurociągu prowadzącym z norweskich pół naftowych. Hauge spokojnie poprosił Martina o podanie paragrafu, który uniemożliwiałby zawarcie takiej umowy. Oczywiście nic takiego nie usłyszał i ostatecznie amerykański koncern zgodził się na warunki Norwegów.
Jeszcze wcześniej Norwegowie upewnili się, że zagraniczne koncerny będą płacić należne podatki w ich kraju. W tym celu wprowadzili prawo, że to przedstawiciel norweskiego rządu określa (do rozliczeń podatkowych) cenę, po jakiej koncerny naftowe sprzedają sobie wydobyte w ich kraju surowce. Chodziło o to, by uniknąć nagminnej obecnie praktyki, że międzynarodowe koncerny sprzedają swoim filiom w rajach podatkowych produkty i usługi po nierynkowych cenach po to, by zysk wykazać tylko tam, gdzie podatki są najniższe. Opodatkowano także dywidendę.
Kiedy już Norwegowie upewnili się, że nie ma ucieczki przed ich podatkami, zaczęli radykalnie je podnosić. Oprócz standardowego podatku od zysków firm wynoszącego w latach 70. ubiegłego wieku 50 proc. w 1975 r. wprowadzono specjalny podatek od wydobycia surowców; w sumie norweskie państwo zabierało koncernom naftowym 57 proc. tego, co zarobiły.
Kiedy w 1979 r. państwa kartelu OPEC radykalnie ograniczyły wydobycie ropy naftowe, doprowadzając do podniesienia jej ceny o 100 proc., norweski rząd podniósł podatek od wydobycia surowców, i tak państwo przejmowało 82 proc. tego, co zagraniczne koncerny zarabiały w Norwegii.
Książka „Trillion dollar baby” zawiera mnóstwo ciekawych informacji, ale nie jest dobrze napisana. Przydałby się jej dobry redaktor, który poukładałby wątki. W publikacji zdarza się bowiem, że autor powraca do jednego wątku w wielu miejscach, zamiast dogłębnie omówić go w jednym rozdziale. Mimo wszystko warto poświęcić tej książce czas, ponieważ pokazuje, że można do inwestorów zagranicznych podchodzić inaczej niż w Polsce.
W naszym kraju otworzenie przez zagranicznego inwestora fabryki jest sukcesem, ponieważ powstają miejsca pracy. Tymczasem kraje takie jak Norwegia czy Japonia wpuszczały firmy z zagranicy po to, by przejąć od nich wiedzę i samemu stworzyć konkurencyjne globalnie spółki.
Warto także zwrócić uwagę, jak duży udział w sukcesie gospodarczym Norwegii odegrało państwo. Nie tylko jako ustawodawca, ale także jako właściciel firm, które konkurują z prywatnymi firmami i często tę konkurencje wygrywają. Mało osób wie na przykład, że rząd Norwegii kontroluje 31,6 proc. wszystkich giełdowych firm i 48 proc. firm z dziesiątki największych firm w kraju.
Aleksander Piński
Za: www.obserwatorfinansowy.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.