![]() |
źródło: FORUM/TOPFOTO |
Upadek
przemysłu
samochodowego
samochodowego
To nie przypadek, że w XIX w. i w pierwszej połowie XX w. Ameryka stała się symbolem kraju, w którym każdy kto chciał ciężko pracować, mógł istotnie poprawić swój standard życia. Był to okres, w którym kraj ten pod ochroną najwyższych na świecie stawek celnych budował przemysł. Po II wojnie światowej USA zaczęły powoli otwierać się na wolny handel: jeszcze w 1931 r. średnia taryfa celna na towary przemysłowe wynosiła 48 proc., w 1950 r. było to już tylko 14 proc. Pierwszą i największą ofiarą tego otwarcia był przemysł samochodowy. Jeszcze na początku lat 50. Detroit – centrum przemysłu samochodowego w USA – cieszyło się mianem najbogatszego miasta w kraju. Obecnie PKB jest tam takie niskie, jak na Białorusi. Pierwszą fabrykę w Detroid zamknął w 1956 r. Packard. W 1958 r. w mieście było już 20 proc. bezrobocie.
Jeden z najbardziej znanych ekonomistów zajmującym się rozwojem gospodarczym Albert O. Hirschman (1915 – 2012) zauważył, że nie wszystkie przemysły są takie same z punktu widzenia bogacenia się państwa. Do tych najlepszych zaliczył właśnie przemysł samochodowy, zwracając uwagę na to, że generuje dużo dobrze płatnych miejsc pracy i to nie tylko bezpośrednio (w fabrykach samochodów), ale także pośrednio, u poddostawców. Pół wieku temu to General Motors był największym pracodawcą w USA, a jego pracownicy zarabiali za godzinę pracy średnio równowartość dzisiejszych 50 USD. Dzisiaj największym pracodawcą za oceanem jest sieć supermarketów Wal – Mart, gdzie średnia godzinowa stawka wynosi 8 USD.
I właśnie najwięcej tzw. pracujących biednych, czyli osób,
które nie są w stanie utrzymać się z pensji, jest w sektorze usług (w 2009 r. w
takiej sytuacji był za oceanem prawie co siódmy pracownik tego sektora, czyli
13,3 proc.). Ludziom tym trudno jest znaleźć lepiej płatne miejsce pracy, bo od
1970 r. do 2008 r. odsetek Amerykanów zatrudnionych w przemyśle spadł z 23,4
proc. do zaledwie 9,1 proc. Jaka jest różnica między gospodarką z silnym
sektorem przemysłowym a taką, w której siłą napędową są usługi? W maju
ubiegłego roku Komisja Izby Reprezentantów ds. Edukacji i Pracy opublikowała
raport zatytułowany ,,The Low – Wage Drag on Our Economy: Wal – Mart’s low wages and their effect on
taxpayers and economic growth” (Balast
niskich płac dla gospodarki: niskie pensje w Wal – Marcie i ich wpływ na
podatników i wzrost gospodarczy).
Wyliczyli w nim, że skutkiem zbijania płac przez Wal- Mart
jest przerzucenie kosztów utrzymania pracowników firmy na państwo. Według
raportu każdy pracownik Wal-Marta kosztuje podatników 5815 USD (czyli ok. 18
tys. zł) rocznie. Na przykład podliczono, że ze stanowego programu ochrony
zdrowia – Wisconsin Medicaid – najwięcej korzystających (3216 osób) to właśnie
pracownicy tej sieci handlowej. Dzieci takich osób korzystają też z
dofinansowanych obiadów w szkole, dopłat do czynszu itp. Ale często nawet taka
pomoc jest niewystarczająca. Pod koniec 2013 r. tygodnik ,,Businessweek”
opublikował artykuł o Amerykanach, którzy pracują i zarabiają mniej, niż
potrzebują na utrzymanie. Jedna z takich osób zapytana o to, jak sobie radzi,
odpowiedziała, że śpi w samochodzie, kolejna – że oddaje krew za pieniądze.
Wśród nich była także 40 letnia Shawndraka Mack, matka
dwójki dzieci, która od 18 lat pracuje 40 godzin tygodniowo w McDonald’się w
stanie Południowa Karolina, zarabiając 7,60 USD za godzinę (czyli ok. 1000 zł).
Niskie płace nie obrazują w całości trudnej sytuacji amerykańskich
niekowykwalifikowanych pracowników. Trzeba jeszcze pamiętać, że USA to jedyny
rozwinięty kraj, w którym pracodawcy nie mają obowiązku dawać pracownikom
płatnych wakacji (i w efekcie co czwarty pracujący Amerykanin ich nie ma,
przede wszystkim ci, którzy mało zarabiają) oraz płatnego urlopu
macierzyńskiego.
Nisko
wykwalifikowani
wielcy filantropi
Problem ,,pracujących biednych” w USA stał się na tyle
poważny, że w 2001 r. ukazała się poświecona mu książka ,,Za grosze pracować i
(nie) przeżyć” (polskie wydanie: W.A.B.,2006r.). Jej autorka, amerykańska
dziennikarka Barbara Ehrenreich, przez dwa lata imała się niskopłatnych prac
(takich jak kelnerowanie czy sprzątanie). Próbowała żyć za zarobione w ten
sposób pieniądze, a następnie opisywała swoje doświadczenia. Autorka
konkluduje, że tonie prawda, że nisko opłacani pracownicy są ,,pasożytami”
społeczeństwa, bo społeczeństwo musi ich utrzymywać z podatków. Pisze: ,,Jeżeli
ktoś pracuje za mniej niż potrzebuje do
tego, by się utrzymać, to poświęca się dla nas. Pracujący biedni to de facto
wielcy filantropi. Zaniedbują własne dzieci, by potrzeby innych dzieci były
zaspokojone, żyją w okropnych warunkach po to, by domy innych mogły być piękne
i wypucowane”. W podobnym tonie wypowiadał się nawet uważany za ojca
wolnorynkowej ekonomii Adam Smith (1723 – 1790). W ,,Bogactwie narodów” pisał,
że ,,pensja musi przynajmniej wystarczyć na utrzymanie się. A w większości
przypadków być nawet wyższa, w przeciwnym razie taka osoba nie byłaby w stanie
założyć rodziny i rasa takich pracowników zakończyłaby swoje istnienie na
jednym pokoleniu”.
Ale może jednak niska płaca w zawodach nie wymagających
kwalifikacji to po prostu ,,wyrok” wolnego rynku i tak powinno być? Otóż
problem z tym argumentem polega na tym, że praca każdego w państwie powinna być
bezpośrednio powiązana z jego produktywnością, to większość ludzi od początku
rewolucji przemysłowej nie powinna dostać żadnej podwyżki. Policjanci, nauczyciele,
dziennikarze, sprzedawcy, kierowcy, muzycy nie zwiększają istotnie swojej
produktywności (kierowca nie jest przecież w stanie co roku wozić na przykład 5
proc. więcej towarów, a muzyk zwiększać liczby utworów granych w ciągu
godziny). Głównym motorem wzrostu bogactwa jest przemysł (m.in. dzięki
postępowi technologicznemu).
Od polityki państwa zależy, w jakim stopniu rozłoży ten
wzrost na wszystkich obywateli. Wolny handel o tyle ma znaczenie w kwestii
rozkładu dochodu narodowego pomiędzy obywateli, że spowodowana otwartymi
granicami większa konkurencja najbardziej uderza w pracę nisko
wykwalifikowanych osób (widać to chociażby po tym, ile prostych do wykonania
rzeczy w naszych sklepach pochodzi z Chin). Dlatego prawie wszystkie rozwinięte
kraje połączyły wolny handel z budową państwa opiekuńczego. To jest wręcz
prawidłowość, że im bardziej otwarta na handel gospodarka, tym większy jest
udział państwa w gospodarce (dokładnie opisuje to prof. Dani Rodrik w pracy
,,Why more open economies have bigger governments”). Wyjątkiem są właśnie USA,
gdzie przez budżet przechodzi niewiele wyższy odsetek PKB (w 2002 r. było to 34
proc.) niż w latach 60. XX w. (w 1960 r. – 27 proc.). Tymczasem np. w Niemczech
odsetek ten wzrósł prawie o połowę (z 32,4 proc. w 1960 r. do 48,5 proc. w 2002
r.).
Amerykańskie władze nie próbują także poprawić losu mniej
zamożnych obywateli poprzez istotne ograniczenie emigracji nisko
wykwalifikowanych pracowników, tak jak to robią inne bogate kraje (by dostać
tzw. zieloną kartę, która uprawnia do pracy w USA, wystarczy mieć średnie
wykształcenie albo dwa lata praktyki w zawodzie), co zmniejszyłoby podaż pracy
na tym rynku i podniosło stawki za nią. Na przykład przejechanie 3 km taksówką
w Zurychu kosztuje średnio prawie trzy razy więcej (23,59 USD – dane z 2011 r.)
niż w Los Angeles (8,75 USD) i w efekcie standard życia szwajcarskiego
taksówkarza jest znacznie wyższy niż amerykańskiego, choć oba kraje są mniej
więcej równie bogate.
Głęboka niechęć amerykańskich polityków do wszelkich przejawów
,,socjalizmu” sprawia, że nawet w nielicznych miejscach pracy w przemyśle
Amerykanie zarabiają często znacznie mniej, niż mogliby. W efekcie nawet część
z nich zalicza się do tzw. pracujących biednych. W 1947 r. zezwolono na
wprowadzenie do stanowego prawa tzw. ,,zapisu o prawie pracy” (ang. ,,right to
work” law). Sprawia on, że w tych 24 stanach (głównie na południu i zachodzie
USA), w których ten zapis wdrożono, prawie niemożliwe jest działanie związków
zawodowych. A skoro amerykańscy politycy nie dbają o to, by ich obywatele mieli
odpowiednia pozycję negocjacyjną w rozmowach z pracodawcami, to nic dziwnego,
że ci ostatni to wykorzystują i głównie w tych 24 stanach lokują zakłady
przemysłowe.
W efekcie niemieckie koncerny samochodowe – BMW, Mercedes
–Benz i Volkswagen płacą niemieckim pracownikom ponad dwa razy więcej za
godzinę pracy (średnio 67, 14 USD) niż Amerykanom (ci pracują w zakładach w USA
otrzymują tylko 33,17 USD).
Paradoks niekonkurencyjności
Przemysł wcale nie musi być konkurencyjny globalnie, by
istotnie podnosić standard życia w kraju. Prof. Erik S. Reinert w książce ,,How
rich countries got rich and why poor countries stay poor” (Jak bogate kraje się
wzbogaciły i dlaczego biedne pozostają biedne) pokazuje jak w połowie lat 70. pod
naciskiem przedstawicieli Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu
Walutowego władze Peru otworzyły gospodarkę na handel z zagranicą. W efekcie
większość przemysłu upadło, handel zagraniczny wystrzelił w górę, ale w
podobnym tempie zaczęły spadać płace i na początku lat 90. były na poziomie 20
proc. tych z początku lat 70.
Zresztą ten sam efekt pamięta sporo Polaków, gdy od 1970 do
1974 r. realny PKB wzrósł o 26 proc. (rozwijaliśmy się wówczas szybciej niż
Korea Płd ), i w podobnym stopniu standard życia, choć technologie zakupione z
Zachodu przez ekipę Edwarda Gierka były w większości przestarzałe i poza małymi
fiatami praktycznie nic wówczas wyprodukowanego nie dało się sprzedać na
zachodzie Europy. Oczywiście, to nie oznacza, że nie należy dążyć do tego, by
nasze produkty stały się konkurencyjne globalnie ( jest wręcz konieczne, by dogonić ajbogatsze kraje świata).
Aleksander Piński
Aleksander Piński
Źródło: ,,Uważam Rze”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.