piątek, 7 listopada 2014

Jak wolny handel niszczy Amerykę

źródło: FORUM/TOPFOTO
Pracujących osób, którym nie starcza pieniędzy na utrzymanie, jest w USA tyle, ile w żadnym innym rozwiniętym kraju. Proporcjonalnie do liczby ludności jest ich ponad pięć razy więcej niż w Danii i Belgii oraz prawie trzy razy więcej niż w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Szwecji. A ci, którym wystarcza ,,do pierwszego” , nie mają się z czego się cieszyć. Przeciętny dochód w USA wzrósł w ciągu ostatnich 33 lat o ...13 proc., a dwa razy większy odsetek Duńczyków niż Amerykanów przechodzi drogę ,,od pucybuta do milionera”. Powodem destrukcji amerykańskiego dobrobytu jest wolny handel.

                                                    Upadek przemysłu
                                                      samochodowego

To nie przypadek, że w XIX w. i w pierwszej połowie XX w. Ameryka stała się symbolem kraju, w którym każdy kto chciał ciężko pracować, mógł istotnie poprawić swój standard życia. Był to okres, w którym kraj ten pod ochroną najwyższych na świecie stawek celnych budował przemysł. Po II wojnie światowej USA zaczęły powoli otwierać się na wolny handel: jeszcze w 1931 r. średnia taryfa celna na towary przemysłowe wynosiła 48 proc., w 1950 r. było to już tylko 14 proc. Pierwszą i największą ofiarą tego otwarcia był przemysł samochodowy. Jeszcze na początku lat 50. Detroit – centrum przemysłu samochodowego w USA – cieszyło się mianem najbogatszego miasta w kraju. Obecnie PKB jest tam takie niskie, jak na Białorusi. Pierwszą fabrykę w Detroid zamknął w 1956 r. Packard. W 1958 r. w mieście było już 20 proc. bezrobocie.

Jeden z najbardziej znanych ekonomistów zajmującym się rozwojem gospodarczym Albert O. Hirschman (1915 – 2012) zauważył, że nie wszystkie przemysły są takie same z punktu widzenia bogacenia się państwa. Do tych najlepszych zaliczył właśnie przemysł samochodowy, zwracając uwagę na to, że generuje dużo dobrze płatnych miejsc pracy i to nie tylko bezpośrednio (w fabrykach samochodów), ale także pośrednio, u poddostawców. Pół wieku temu to General Motors był największym pracodawcą w USA, a jego pracownicy zarabiali za godzinę pracy średnio równowartość dzisiejszych 50 USD. Dzisiaj największym pracodawcą za oceanem jest sieć supermarketów Wal – Mart, gdzie średnia godzinowa stawka wynosi 8 USD.

I właśnie najwięcej tzw. pracujących biednych, czyli osób, które nie są w stanie utrzymać się z pensji, jest w sektorze usług (w 2009 r. w takiej sytuacji był za oceanem prawie co siódmy pracownik tego sektora, czyli 13,3 proc.). Ludziom tym trudno jest znaleźć lepiej płatne miejsce pracy, bo od 1970 r. do 2008 r. odsetek Amerykanów zatrudnionych w przemyśle spadł z 23,4 proc. do zaledwie 9,1 proc. Jaka jest różnica między gospodarką z silnym sektorem przemysłowym a taką, w której siłą napędową są usługi? W maju ubiegłego roku Komisja Izby Reprezentantów ds. Edukacji i Pracy opublikowała raport zatytułowany ,,The Low – Wage Drag on Our  Economy: Wal – Mart’s low wages and their effect on taxpayers  and economic growth” (Balast niskich płac dla gospodarki: niskie pensje w Wal – Marcie i ich wpływ na podatników i wzrost gospodarczy).

Wyliczyli w nim, że skutkiem zbijania płac przez Wal- Mart jest przerzucenie kosztów utrzymania pracowników firmy na państwo. Według raportu każdy pracownik Wal-Marta kosztuje podatników 5815 USD (czyli ok. 18 tys. zł) rocznie. Na przykład podliczono, że ze stanowego programu ochrony zdrowia – Wisconsin Medicaid – najwięcej korzystających (3216 osób) to właśnie pracownicy tej sieci handlowej. Dzieci takich osób korzystają też z dofinansowanych obiadów w szkole, dopłat do czynszu itp. Ale często nawet taka pomoc jest niewystarczająca. Pod koniec 2013 r. tygodnik ,,Businessweek” opublikował artykuł o Amerykanach, którzy pracują i zarabiają mniej, niż potrzebują na utrzymanie. Jedna z takich osób zapytana o to, jak sobie radzi, odpowiedziała, że śpi w samochodzie, kolejna – że oddaje krew za pieniądze.

Wśród nich była także 40 letnia Shawndraka Mack, matka dwójki dzieci, która od 18 lat pracuje 40 godzin tygodniowo w McDonald’się w stanie Południowa Karolina, zarabiając 7,60 USD za godzinę (czyli ok. 1000 zł). Niskie płace nie obrazują w całości trudnej sytuacji amerykańskich niekowykwalifikowanych pracowników. Trzeba jeszcze pamiętać, że USA to jedyny rozwinięty kraj, w którym pracodawcy nie mają obowiązku dawać pracownikom płatnych wakacji (i w efekcie co czwarty pracujący Amerykanin ich nie ma, przede wszystkim ci, którzy mało zarabiają) oraz płatnego urlopu macierzyńskiego. 

Nisko wykwalifikowani
wielcy filantropi

Problem ,,pracujących biednych” w USA stał się na tyle poważny, że w 2001 r. ukazała się poświecona mu książka ,,Za grosze pracować i (nie) przeżyć” (polskie wydanie: W.A.B.,2006r.). Jej autorka, amerykańska dziennikarka Barbara Ehrenreich, przez dwa lata imała się niskopłatnych prac (takich jak kelnerowanie czy sprzątanie). Próbowała żyć za zarobione w ten sposób pieniądze, a następnie opisywała swoje doświadczenia. Autorka konkluduje, że tonie prawda, że nisko opłacani pracownicy są ,,pasożytami” społeczeństwa, bo społeczeństwo musi ich utrzymywać z podatków. Pisze: ,,Jeżeli ktoś pracuje za mniej niż potrzebuje  do tego, by się utrzymać, to poświęca się dla nas. Pracujący biedni to de facto wielcy filantropi. Zaniedbują własne dzieci, by potrzeby innych dzieci były zaspokojone, żyją w okropnych warunkach po to, by domy innych mogły być piękne i wypucowane”. W podobnym tonie wypowiadał się nawet uważany za ojca wolnorynkowej ekonomii Adam Smith (1723 – 1790). W ,,Bogactwie narodów” pisał, że ,,pensja musi przynajmniej wystarczyć na utrzymanie się. A w większości przypadków być nawet wyższa, w przeciwnym razie taka osoba nie byłaby w stanie założyć rodziny i rasa takich pracowników zakończyłaby swoje istnienie na jednym pokoleniu”.

Ale może jednak niska płaca w zawodach nie wymagających kwalifikacji to po prostu ,,wyrok” wolnego rynku i tak powinno być? Otóż problem z tym argumentem polega na tym, że praca każdego w państwie powinna być bezpośrednio powiązana z jego produktywnością, to większość ludzi od początku rewolucji przemysłowej nie powinna dostać żadnej podwyżki. Policjanci, nauczyciele, dziennikarze, sprzedawcy, kierowcy, muzycy nie zwiększają istotnie swojej produktywności (kierowca nie jest przecież w stanie co roku wozić na przykład 5 proc. więcej towarów, a muzyk zwiększać liczby utworów granych w ciągu godziny). Głównym motorem wzrostu bogactwa jest przemysł (m.in. dzięki postępowi technologicznemu).

Od polityki państwa zależy, w jakim stopniu rozłoży ten wzrost na wszystkich obywateli. Wolny handel o tyle ma znaczenie w kwestii rozkładu dochodu narodowego pomiędzy obywateli, że spowodowana otwartymi granicami większa konkurencja najbardziej uderza w pracę nisko wykwalifikowanych osób (widać to chociażby po tym, ile prostych do wykonania rzeczy w naszych sklepach pochodzi z Chin). Dlatego prawie wszystkie rozwinięte kraje połączyły wolny handel z budową państwa opiekuńczego. To jest wręcz prawidłowość, że im bardziej otwarta na handel gospodarka, tym większy jest udział państwa w gospodarce (dokładnie opisuje to prof. Dani Rodrik w pracy ,,Why more open economies have bigger governments”). Wyjątkiem są właśnie USA, gdzie przez budżet przechodzi niewiele wyższy odsetek PKB (w 2002 r. było to 34 proc.) niż w latach 60. XX w. (w 1960 r. – 27 proc.). Tymczasem np. w Niemczech odsetek ten wzrósł prawie o połowę (z 32,4 proc. w 1960 r. do 48,5 proc. w 2002 r.).

Amerykańskie władze nie próbują także poprawić losu mniej zamożnych obywateli poprzez istotne ograniczenie emigracji nisko wykwalifikowanych pracowników, tak jak to robią inne bogate kraje (by dostać tzw. zieloną kartę, która uprawnia do pracy w USA, wystarczy mieć średnie wykształcenie albo dwa lata praktyki w zawodzie), co zmniejszyłoby podaż pracy na tym rynku i podniosło stawki za nią. Na przykład przejechanie 3 km taksówką w Zurychu kosztuje średnio prawie trzy razy więcej (23,59 USD – dane z 2011 r.) niż w Los Angeles (8,75 USD) i w efekcie standard życia szwajcarskiego taksówkarza jest znacznie wyższy niż amerykańskiego, choć oba kraje są mniej więcej równie bogate.

Głęboka niechęć amerykańskich polityków do wszelkich przejawów ,,socjalizmu” sprawia, że nawet w nielicznych miejscach pracy w przemyśle Amerykanie zarabiają często znacznie mniej, niż mogliby. W efekcie nawet część z nich zalicza się do tzw. pracujących biednych. W 1947 r. zezwolono na wprowadzenie do stanowego prawa tzw. ,,zapisu o prawie pracy” (ang. ,,right to work” law). Sprawia on, że w tych 24 stanach (głównie na południu i zachodzie USA), w których ten zapis wdrożono, prawie niemożliwe jest działanie związków zawodowych. A skoro amerykańscy politycy nie dbają o to, by ich obywatele mieli odpowiednia pozycję negocjacyjną w rozmowach z pracodawcami, to nic dziwnego, że ci ostatni to wykorzystują i głównie w tych 24 stanach lokują zakłady przemysłowe.

W efekcie niemieckie koncerny samochodowe – BMW, Mercedes –Benz i Volkswagen płacą niemieckim pracownikom ponad dwa razy więcej za godzinę pracy (średnio 67, 14 USD) niż Amerykanom (ci pracują w zakładach w USA otrzymują tylko 33,17 USD).

    Paradoks niekonkurencyjności


Przemysł wcale nie musi być konkurencyjny globalnie, by istotnie podnosić standard życia w kraju. Prof. Erik S. Reinert w książce ,,How rich countries got rich and why poor countries stay poor” (Jak bogate kraje się wzbogaciły i dlaczego biedne pozostają biedne) pokazuje jak w połowie lat 70. pod naciskiem przedstawicieli Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego władze Peru otworzyły gospodarkę na handel z zagranicą. W efekcie większość przemysłu upadło, handel zagraniczny wystrzelił w górę, ale w podobnym tempie zaczęły spadać płace i na początku lat 90. były na poziomie 20 proc. tych z początku lat 70.

Zresztą ten sam efekt pamięta sporo Polaków, gdy od 1970 do 1974 r. realny PKB wzrósł o 26 proc. (rozwijaliśmy się wówczas szybciej niż Korea Płd ), i w podobnym stopniu standard życia, choć technologie zakupione z Zachodu przez ekipę Edwarda Gierka były w większości przestarzałe i poza małymi fiatami praktycznie nic wówczas wyprodukowanego nie dało się sprzedać na zachodzie Europy. Oczywiście, to nie oznacza, że nie należy dążyć do tego, by nasze produkty stały się konkurencyjne globalnie ( jest wręcz konieczne, by dogonić ajbogatsze kraje świata).

Aleksander Piński

Źródło: ,,Uważam Rze”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.